Ekstremalne porody

>> poniedziałek, 2 listopada 2009

Pozwoliłem sobie skopiować wywiad z sir Andrew Rathcliffe - Neathe, twórcą współczesnego ruchu ekstremalnych porodów. Wywiad zamieszczony został na stronie tajwańskiego pisma "South - East Asia Journal Of Extreme Medicine" poświęconego ekstremalnej medycynie. Tłumaczenie moje, z góry przepraszam za błędy.


Panie profesorze, ile porodów Pan już przyjął?

Tradycyjnych czy ekstremalnych? Tradycyjnych około tysiąca pięciuset, ekstremalnych około trzystu. Plus dwadzieścia trzy porody super-ekstremalne.

Wszystkie zakończyły się pomyślnie?

Oczywiście, że nie. Poród jest skomplikowanym wydarzeniem medycznym, na jego pomyślny przebieg ma wpływ bardzo wiele czynników. Jest to bądź co bądź złożona interakcja dwóch organizmów - matki i dziecka. Wiele rzeczy może pójść źle, zarówno dziecku jak i matce grozi śmierć, i to pomimo ogromnego postępu medycyny w ostatnich latach.
Gdyby poród był prostą, banalną operacją, nie powstałby ruch ekstremalnych porodów.


Założony przez Pana w 1987 roku, po tym, jak spotkał Pan Edwarda Caldrowa. Proszę nam opowiedzieć o tym niezwykłym człowieku.

Spotkałem go, gdy byłem młodym lekarzem w Portland w stanie Maine. Jego żona była w zaawansowanej ciąży, niestety zagrożonej - zresztą wcześniej dwukrotnie poroniła. Badałem ją i ze smutkiem stwierdziłem, że dziecko nie ma szans na przeżycie porodu. Przyjęli tę wiadomość z ogromnym smutkiem, musieliśmy zresztą dokonać aborcji, gdyż płód zagrażał również życiu matki. Ale Edward nie byłby sobą, gdyby sprawę tak zostawił. Bardzo chcieli mieć dziecko! Z wykształcenia jest matematykiem i gdy zagłębił się w medyczne podręczniki, zauważył w nich dziwne przypadki. Tylko tak precyzyjny umysł mógł dostrzec (w ogromie źródeł) pewną prawidłowość.

Kobiety rodzące w sytuacjach skrajnie niebezpiecznych rodzą zdrowe dzieci statystycznie częściej niż kobiety rodzące w normalnych warunkach - dzisiaj to już uznane naukowe odkrycie, wtedy musiało to szokować.

Tak było (śmiech)! Oczywiście Edward nie mógł niczego udowodnić - brakowało mu medycznego, a właściwie położniczo-ginekologicznego przygotowania. Tak jak już mówiłem wcześniej, poród jest ogromnie skomplikowanym procesem, rozciągniętym na godziny a nawet dni, i tylko specjalista, po dokładnej analizie, może orzec, co wpłynęło na taki a nie inny wynik porodu. A może być to chociażby dieta, jaką stosowała matka.
Edward podzielił się ze mną swoimi obserwacjami. Oczywiście pomyślałem, że to majaki zrozpaczonego ojca, który w dodatku nie jest lekarzem, więc lepiej niech się trzyma od naszej tajemnej wiedzy z daleka. Pamiętam, że nawet wcisnąłem mu kartkę z numerem telefonu do psychologa zajmującego się pacjentami w naszym szpitalu.
Edward nie dał się jednak łatwo spławić - codziennie w sekretariacie szpitala czekała na mnie szara koperta z kolejną porcją jego dociekań. W końcu zgodziłem się z nim poważnie porozmawiać, poszliśmy na spacer po przyszpitalnym parku.

Ze spaceru wrócił Pan już przekonany do jego teorii?

Tak szybko to nie poszło, ale zasiał we mnie ziarno wątpliwości. Ziarno padło na dość trudną glebę, gdyż pomysły Edwarda stały w sprzeczności ze wszystkim, co wkładano nam do głów przez całe studia (śmiech). Jego wnioski tak się miały do ówczesnej wiedzy medycznej jak stwierdzenie, że Ziemię dźwigają cztery słonie ma się do współczesnej astronomii (śmiech).
W tajemnicy przed nim - i oczywiście w tajemnicy przed moimi kolegami z pracy -przeprowadziłem własne śledztwo. Jako lekarz miałem dostęp do znacznie większej liczby źródeł, więcej też z nich rozumiałem, tym bardziej byłem zszokowany wynikami. Wyglądało to jeszcze bardziej przekonywająco, niż wtedy, gdy mówił mi o tym Edward!
Jestem dość dumnym człowiekiem, więc nie było mi łatwo zaakceptować fakt, że nie-lekarz zobaczył coś, czego nie mogłem zobaczyć ja, praktykujący położnik, a kiedyś podobno bardzo uzdolniony student.

Podzielił się Pan z kimś tą wiedzą?

Chciałem to zrobić, ale bałem się, że zostanę wyśmiany. Poza tym bałem się, że ktoś bardziej utytułowany zajmie się tą sprawą i jemu przypadnie cała chwała tego odkrycia. Ale chyba bardziej bałem się, że się po prostu wygłupię i moja kariera będzie skończona. Zamiast przyjmować porody bogatych mieszkanek Maine będę wykonywał pokątne skrobanki gdzieś w Ameryce Łacińskiej. Za dużo miałem do stracenia, dlatego Edward musiał znowu przeć do przodu.

Spotkał się Pan z jego żoną i wspólnie przekonaliście ją, aby ponownie zaszła w ciążę?

To głównie Edward ją przekonywał, mi byłoby bądź co bądź dość niezręcznie. Moja rola ograniczyła się (podczas tej bardzo długiej i burzliwej dyskusji) do przytakiwania Edwardowi. Oboje bardzo chcieli tego dziecka, więc w końcu Susan dała się przekonać.

18 października 1983. Rok i miesiąc później pierwsze dziecko urodziło się podczas przełomowego w dziejach, pierwszego sztucznie zekstremalizowanego porodu. Oprócz ekstremalizacji narodziny małej Gwendoline Amber Caldrow były trudne również z innych powodów.

Zgadza się - po prostu musieliśmy się kryć, żaden szpital nie zgodziłby się na podobne praktyki. Poród odbył się w chatce nad jeziorem Unniskaepeg, tam, gdzie teraz mieści się moja klinika.
Właściwie do samego końca nie wiedzieliśmy, jak mamy zekstremalizować poród. Nie mogliśmy przecież ostrzeliwać domku z ciężkiej artylerii (przyczyna świetnego zdrowia wielu osób pochodzących z okolic Ypres czy Verdun), nie mogliśmy także umieścić jej na małej łódeczce na wzburzonym morzu (poród mógłby być doskonały, tyle że zakończony zatonięciem), wielu innych stresogennych faktorów również nie mogliśmy zastosować.
Z pomocą przyszedł nam przypadek - fakt, że działo się to w roku 1984. W mediach było głośno o książce Orwella. Z niej zaczerpnęliśmy inspirację - podczas porodu powinno się pojawić to, czego matka się najbardziej obawia.

U Orwella były to szczury, u Susan Caldrow - węże.

Mieliśmy dużo szczęścia - węże było łatwo załatwić. Dobrze, że jej największym lękiem nie był na przykład niedźwiedź polarny (śmiech).
Umieściliśmy węże - prawdziwe, w słoikach - oraz gumowe atrapy w całym mieszkaniu. Dzięki poświęceniu Edwarda Susan codziennie znajdowała je w szufladzie z bielizną czy w bucie. Oczywiście były to w większości niejadowite osobniki, tym niemniej Susan i tak miała porządną dawkę stresu przez cały okres ciąży. No i nigdy nie wiedziała, czy dany wąż jest jadowity czy nie; bała się też o Edwarda, który cały czas tymi nieszczęsnymi wężami się zajmował.
Ja też nieraz się najadłem strachu, gdy odwiedzałem ich dom, aby zbadać Susan...

Po pierwszym - uwieńczonym sukcesem - porodzie, przyszły kolejne.

Wszystko odbywało się w głębokiej konspiracji. Byłem bardzo przekonany do słuszności naszej koncepcji, tym niemniej wiedziałem, że aby zaprezentować ją światu, muszę zebrać większą liczbę dowodów. Oczywiście miałem ułatwione zadanie - w szpitalu spotkałem wiele kobiet, których kolejne ciąże kończyły się poronieniami czy tragicznymi porodami. Działałem wtedy jak szpieg - starałem się poznać je, zdobyć ich zaufanie, a potem przedstawiałem im alternatywę - na ogół się godziły. A po udanym porodzie polecały mnie innym kobietom z podobnymi problemami. Zresztą niektóre z moich pierwszych pacjentek do tej pory są aktywne w ruchu ekstremalnych porodów.
Tak to jakoś ciągnąłem przez dwa lata; w tym czasie zebrałem wystarczającą ilość dowodów, aby zaprezentować się światu medycznemu.

Skończyło się to wyrzuceniem z pracy.

Liczyłem się z tym ryzykiem. Na szczęście nie mogli pozbawić mnie prawa wykonywania zawodu - pacjentki były całe i zdrowe, dzieci też, wszystko było robione z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności.
Wyrzucenie z pracy też nie było problemem - do tego czasu wśród moich pacjentek pojawiły się osoby wystarczająco majętne, abym mógł założyć własną klinikę położniczą.
Niestety w tym czasie Edward usunął się w cień, zajął się swoją powiększającą się rodziną - teraz ma już czwórkę uroczych dzieciaków. Moje pierwsze "ekstradziecko", jak je nazywam, Gwendoline Amber, sama niedawno urodziła swoje pierwsze dziecko. Sam przyjmowałem poród, mam więc już pierwszego "ekstrawnuka" (śmiech).

Poród był tradycyjny, czy ekstremalny?

Gwendoline miała kiedyś wypadek samochodowy, odniosła spore obrażenia, dlatego też - dla dobra dziecka i swojego - zdecydowała się na poród superekstremalny.

Na czym polegała jego superekstremalność? Na czym w ogóle polega superekstremalność?

Superekstremalność tym się różni od zwykłego porodu ekstremalnego, że faktor stresogenny jest kontrolowany w minimalnym stopniu. A czasami, gdy sytuacja tego wymaga, nie jest w ogóle kontrolowany.

Co to właściwie znaczy?

O ile w przypadku zwykłego porodu ekstremalnego wszystko jest pod kontrolą -np. obecność węży, szczurów, kwasów - o tyle podczas super porodu zdajemy się na żywioł, na przypadek. Stosujemy to niezmiernie rzadko, wobec kobiet z bardzo dużym zagrożeniem zdrowia ich i dziecka, albo wobec kobiet przyzwyczajonych do dużego ryzyka - np. wobec kaskaderek czy policjantek. Oczywiście w całym okresie ciąży staramy się je poddać jakiejś formie superekstremalności, ale jest to bardzo trudne.

Jaki wobec tego był poród Pana pierwszej "ekstracórki"?

Pomysł podsunął nieoceniony Edward Caldrow. Zawsze dużo podróżował, dlatego ma oryginalne pomysły (śmiech). A polegało to na wykorzystaniu obawy Gwendoline przed wypadkiem samochodowym - jeden już przeszła, wie, jakie mogą być ich konsekwencje.
Pojechaliśmy do Polski, tam są naprawdę fatalne drogi; kazaliśmy jej dużo jeździć, zwłaszcza podczas weekendów. Szczerze mówiąc, nie bardzo jej się podobało takie jeżdżenie bez sensu - jest głęboko zaangażowanym ekologiem, ciężko przeżywała każdy litr benzyny.
Sam poród wyglądał podobnie - wynajęliśmy karetkę, gdy rozpoczęły się skurcze,wsadziliśmy Gwen do środka i zaczęliśmy jeździć z bardzo dużą szybkością. Sam stan drogi przyprawiał mnie o zawał serca, tym niemniej nakazaliśmy kierowcy tzw. ostrą jazdę. Gwen miała dość dobry widok na przednią szybę, widziała wszystkie mijające nas ciężarówki (była noc), poród przebiegł więc gładko i szybko. Ale ja byłem spocony jak mysz (śmiech). Bardzo się bałem! Prawie tak samo, jak podczas tego pierwszego porodu nad jeziorem Unniskaepeg.

Czego się Pan wtedy bał? W swojej biografii napisał Pan, że tamten wieczór przypłacił Pan kilkoma latami życia. Nie był Pan pewny swojej metody?

Właściwie byłem jej pewny - przemawiały za nią wszelkie dowody medyczne. Ale proszę sobie tylko nas wyobrazić - szanowany lekarz położnik oraz zdolny młody matematyk odprawiający jakieś voodoo z wężami nad rodzącą kobietą pośrodku lasów północnego Maine.

Sceneria dla Stephena Kinga...

Rozmawiałem z nim kiedyś - powiedział mi, że tak chory pomysł nawet je munie mógł przyjść do głowy (śmiech).
Tak, tak, przebiłem Stephena Kinga...

0 komentarz(y):

Prześlij komentarz